czwartek, 20 sierpnia 2020

Co? Jak? Dlaczego?

Witam, cześć i czołem.

Skoro tu trafiłeś to, albo szukasz opowiadań, albo zabłądziłeś w czeluściach internetu i jak najszybciej chcesz stąd uciec (no chyba że chcesz zostać to zapraszam :)). A teraz geneza BLOGA ;)
Od jakiegoś czasu piszę różne opowiadania, krótsze lub dłuższe, ale z reguły fantastyczne. Piszę głównie wtedy gdy skończą mi się książki które mam aktualnie pod ręką do przeczytania lub podczas jazdy komunikacją miejską lub nudnych lekcji gdy nie dam rady zabrać ze sobą książki. MI samemu opowiadania się podobają, ale chciałbym poznać TWOJĄ opinię. Czekam na: krytykę fabuły, składni, interpunkcji oraz spójności tekstu. A dlaczego "spod głośnika"? Pisząc słucham muzyki, którą nieraz wplatam w akcję. Na razie to tyle. Co jakiś czas udostępniał będę opowiadania przeplatane takimi tekstami.
Pozdrawiam \m/

środa, 17 sierpnia 2016

Opowiadanie: Indianie, gringo, żołnierze i inni.

 Skradał się niezbyt wysokimi zaroślami, stawiając stopy tak cicho jak tylko umiał. A dawał sobie radę naprawdę dobrze. Sokoli Kieł był Indianinem. Miał to we krwi. Przemieszczał się na tyły białych, z kołczanem przewieszonym przez ramię i napiętym łukiem. Szedł na tyle blisko, że cały czas słyszał odgłosy walki. Wystrzały rewolwerów gringos i okrzyki bojowe jego przyjaciół nie opuszczały go ani na chwilę. Dodawały otuchy, ale przypominały też, że musi się pospieszyć zanim napastnicy wygrają.
Pełen ekscytacji nie zauważył korzenia wystającego z ziemi i potknął się. Strzała, którą cały czas miał założoną na cięciwę, wystrzeliła do góry i wbiła się w orzech kokosa z którego sok ochlapał mu głowę. Wstał, otrzepał się, nałożył kolejną strzałę na cięciwę i ruszył dalej. Gdy w końcu znalazł się za plecami wroga, skrył się za potężną sekwoją i złożył się do strzału. Wycelował w plecy dowódcy gringos, niejakiego Seana Cartera, i oddał strzał. Grot przebił płuco Cartera na wylot. Gdy ten upadł wycharczał przed śmiercią:
- Jeszcze was dopadnę, wy małe, nędzne dzikusy.
 Bracia Sokolego Kła wydali z gardeł okrzyk zwycięstwa.
***
Tak sytuacja prezentowała się okiem dziesięcioletniego Michała alias Sokolego Kła. Rzeczywistość była jednak z goła inna. Indianie byli po prostu jego kolegami z najbliższej okolicy, a gringos mieszkali na osiedlu obok, więc byli wrogami. Rewolwery były zwykłymi kapiszonowcami lub pistoletami na kulki, a bronią Indian były łuki zrobione z olszynowych gałęzi z kawałkiem sznurka lub gumy i strzałami sklejonymi z długich wykałaczek szaszłykowych. Cała bitwa była potyczką pomiędzy chłopcami z sąsiednich osiedli toczoną w każdy piątek po obiedzie. A walczyli o nie byle co, wygraną były słodycze, które dostali na deser od swoich mam.
Gdy Indianie siedzieli już w swojej bazie zajadając się słodyczami, odezwał się Błażej pełniący rolę kronikarza. W szkole za ładne pisanie zawsze dostawał piątki, więc nie było dyskusji przy wyborze kogoś do pełnienia tak ważnego i odpowiedzialnego zadania.
- Ej, Michał. Widziałeś ty kiedyś kły u jakiegoś ptaka? Bo mi to się wydaje, że sokół tak jak gołąb zębów nie ma. Jak zapiszę, że dzięki Sokolemu Kłowi…
- Chyba Kłu. - wtrącił Cypis, otyły chłopak, który zawsze wyjadał największą część łupów.
- Co? - zapytał zdezorientowany Błażej.
- No wygraliśmy dzięki Solemu Kłu, a nie Kłowi chyba. - Wśród zebranych nastał moment ciszy. Wszyscy patrzyli na Błażeja. Ten zmieszał się, ale umiał dobrze grać, i odparł niby mimochodem:
- Nie wiem, jak wrócę do domu to spytam o to mamę. No, i jak napiszę że dzięki Sokolemu Kłowi - wyraźnie zaakcentował drugi człon imienia i skierował wrogi wzrok na przemądrzałego tłuściocha - wygraliśmy bitwę, to będą się z nas śmiać. Musisz wymyślić coś innego. Nie wiem, na przykład Sokole Oko albo Wilczy Kieł, takie mieszanie jest głupie. - stwierdził z wyrzutem i wziął do ust garść żelek.
- A wcale, że nie. Bo ja dobrze strzelam z łuku czyli mogę być Sokole Oko. A to - powiedział Michał wyjmując spod koszulki zawieszony na rzemyku ząb rekina lub innego drapieżnika - powód że mam być Kieł, a Oko Kieł nie pasuje. Więc będę Sokoli Kieł i tyle. - zaakcentował stanowczo ostatnie zdanie i zrobił balona z gumy balonowej.
- Wiecie co? - wtrącił się Sebastian, najniższy i szczupły chłopak uchodzący za kujona, ale takiego spoko bo czasem dostawał od taty pudełko z resztką tabaki i się nią dzielił. - Mój tata ma taką fajną książkę o Indianach, i tam jest spis ich imion. Michał wybierze jakieś stamtąd i będzie miał inne, nie takie głupie imię.
- Jakie?! - Sokoli Kieł zerwał się i podszedł do kujona. - A twoje? Sowia Głowo? Chyba lepiej Ptasi Móżdżku. - Wszyscy chłopcy parsknęli śmiechem opluwając się słodyczami, których mieli pełne usta.
Tylko Przemek alias Twardy Głaz, którego Indiańskie imię wzięło się od jego twardych pięści, ale też od niezbyt bystrej głowy, zachował powagę i podszedł do Michała i Sebastiana.
- Dajcie spokój. Nie ma co się kłócić. Seba zawsze za dużo mówił, przecież wiesz - zwrócił się do agresora. - A poza tym jest mniejszy, wyluzuj.
Była to żelazna zasada, której Przemek nigdy nie łamał mimo, że lubił się bić. Mniejszych się nie bije, i tyle.
Sokoli Kieł z powrotem usiadł nie opuszczając wrogiego spojrzenia ze swojego sąsiada z piętra wyżej. Spędzał z nim najwięcej czasu, bo w deszczowe dni, gdy nikomu nie chciało się wychodzić na dwór, Sebastian zawsze do niego przychodził lub on odwiedzał Sebę. Dzieliło ich od siebie tylko jedno piętro, czyli osiemnaście schodów, więc nigdy nie było za daleko.
- Dobra, to sprawdź w tej książce imię i będzie spoko.
Resztę dnia chłopcy spędzili na szukaniu fajnych kijków, które posłużą za karabiny w wojnie we wtorek po obiedzie.

niedziela, 10 kwietnia 2016

Opowiadanie: Fear of the dark

Było już grubo po północy. Jack szedł ulicami małego, starego miasteczka do domu. Jak zwykle w uszach tkwiły mu słuchawki. Zawsze miał je pod ręką, bo muzyka dawała mu pewność siebie, oraz w pewien sposób odcinała go od nie zawsze kolorowej rzeczywistości. Słuchał muzyki gdy był sam, aby uczucie samotności nie ogarniało go. Słuchał muzyki w komunikacji miejskiej, aby uwolnić się od jazgotu współpasażerów i hałasu silnika. I słuchał jej, tak jak teraz, podczas nocnych powrotów do domu. Zawsze gdy zapominał słuchawek z domu, lub gdy bateria w telefonie rozładowywała mu się, był zirytowany, jednak nie było to nic bardzo strasznego.
Co innego nocą. Bez muzyki powroty były przerażające. Zupełnie jak w utworze Fear of the dark Ironów, Jack słyszał za plecami odgłos kroków, skóra na karku jeżyła mu się, a gdy odwracał się aby spojrzeć czy jest bezpieczny, za plecami nikogo nie było.

środa, 9 marca 2016

Opowiadanie: Ognisko

Sebastian znów wywrócił oczami i pogardliwie spojrzał na małolata. Ten bezczelnie gapił się mu w oczy, po cWyszedł ze szkoły. Gdy tylko opuścił jej teren, sięgnął do prawej kieszeni swojej ramoneski po paczkę fajek. Zapalił i ruszył w stronę przystanku tramwajowego. Tego dnia Sebastian był totalnie wykończony. Nie dość, że cały dzień przesiedział w szkole to teraz musiał jeszcze udać się do Domu Bakterii, aby dogadać szczegóły koncertu jego zespołu. Współtworzył band ze swoim bratem i trzema kumplami. A nazywali się Norher. Nazwa kiepska, oczywista i banalna. Ale cóż mi na to poradzić? Mogę jedynie wrócić do narracji. Jechał więc tramwajem. Zapomniał rano słuchawek z domu i był zmuszony do wysłuchiwania problemów życiowych, współpasażerów. Dowiedział się więc, że koleżanka pani w jaskrawo żółtej kurtce, dała dupy po koncercie jakimś raperom. Z kolei pani Stanisława, która prowadziła niezwykle burzliwą konwersację z panem Włodkiem, była niezmiernie oburzona korkami w mieście, i narzekała tylko na ‘bęcwała’, który wymyślił sygnalizację świetlną.
Gdzie taka baba może się spieszyć? - zapytał sam siebie w duchu Sebastian. Po chwili wpadł na wielce błyskotliwą odpowiedź. Co najwyżej do grobu. O mało nie parsknął śmiechem, zachwycony swoim żartem. Udało mu się jednak przeobrazić to w napad kaszlu. Kilka przystanków przed przesiadką, do pojazdu weszła spora, hałaśliwa grupa gimbusów. Seba wywrócił tylko oczami i beształ się z błotem za to że zapomniał izolatora społecznego. To znaczy, wyżej wspomnianych słuchawek. Jeden z podrostków rzucił żartem gdy zauważył Sebastiana.
-Ej znacie paradoks brudasa? Jak brudas jedzie tramwajem, to, kurwa, tramwaj jedzie brudasem. - Po czym ostentacyjnie zatkał nos, a jego towarzysze wybuchli śmiechem.zym odwrócił się do swoich znajomych. Podróż do dworca głównego dłużyła się masakrycznie. Dojechał, sprawdził szybko kiedy ma najbliższy tramwaj i czym prędzej poszedł na palarnię. Próbuje wyciągnąć szluga z paczki bez wyciągania jej z kieszeni. Nie może żadnego wyczuć. Wyciąga więc paczkę z kieszeni.
-Kurwa. - mruknął pod nosem i cisnął pustym kartonikiem do kosza na śmieci. Nie dowierzał w to, że mógł być aż tak zmęczonym żeby włożyć pustą paczkę do kieszeni. Już miał iść na przystanek czekać na tramwaj, kiedy chłopak stojący obok szurnął go ręką, trzymającą niemal pełną ramę papierosów.
- Chcesz? - zaproponował - Znam ból końca paczki - dodał z uśmiechem.
Zaskoczony Seba serdecznie podziękował ochoczo sięgając po papierosa.
-Ja już idę. Na zdrowie! - powiedział dobroduszny mężczyzna i poszedł w swoją stronę.
Karma wraca - pomyślał Sebastian, i napełniony pozytywną energią zaciągnął się papierosem.

niedziela, 28 lutego 2016

Labirynt

19:47
Właśnie wyładował mi się telefon. Wszystkie poprzednie notatki są właśnie na nim.
Jak dobrze, że mam zegarek z podświetleniem. Przynajmniej nie stracę rachuby czasu.
To już moja piąta godzina błąkania się po tych korytarzach.
Nadal nie znalazłem żadnej z moich strzałek na ścianach, które miały mi wskazać drogę powrotną. Od tego momentu trzymam się prawej ściany, powinienem w końcu trafić do wyjścia.

20:11
Boże! Chyba mam już halucynacje, kilka razy wydawało mi się, że widzę w ciemności parę złotych ślepi patrzących prosto na mnie. Co chwila też biorę echo moich kroków za odgłosy kogoś, kto podąża moimi śladami.
Kończy mi się woda, mam ostatnie pół litra.

21:02
Znalazłem coś na kształt klatki schodowej. Spiralne schody prowadzą w górę i w dół.
Kusi mnie, żeby żeby pójść jeszcze piętro niżej, ale już starczy. Muszę wracać na górę. Na tym piętrze jest za mało tlenu. Im wyżej, tym bliżej wyjścia, a skończyła mi się już woda.
Po drodze tutaj, natknąłem się dwa razy na ślepy korytarz, na którego końcu był otwór w podłodze dwa, na dwa metry. Gdy krzyknąłem w dół pierwszego z nich, rozbrzmiało potężne echo, jak tylko ucichło, z dołu usłyszałem tubalny śmiech, potęgowany akustyką pomieszczenia poniżej. Biegłem tak długo jak dałem radę, zapominając o zasadzie prawej ściany.
Mam nadzieję, że było to tylko złudzenie spowodowane moim zmęczeniem. Do drugiego otworu nawet nie podszedłem.
Idę do góry. Oby w końcu na powierzchnię.

21:37
Słyszę odległe głosy jakiejś zabawy. Wesoła muzyka, ludzie śpiewający wspólnie tekst. Boję się, ale pójdę w stronę tych dźwięków, może tam znajdę wyjście. Brak wody zaczął mi już poważnie doskwierać. Co chwilę odwracam się za siebie. Mam wrażenie, że ktoś tam jest. W oddali widzę coś jakby parę oczu. Przerażają mnie, ale za każdym razem są tak samo daleko. Może to zwidy?
Trochę to dziwne, ale właśnie naszła mnie potworna ochota na kremówkę.

22:00
Chyba kręcę się w kółko. Szedłem w kierunku śpiewów, ale nagle ucichły. Kontynuowałem więc podążanie przy prawej ścianie labiryntu. Po kilku okrążeniach zacząłem skręcać też w lewo. Nie mogę już nawet znaleźć tej klatki schodowej. Ale znalazłem jakąś dziurę w suficie. Może dam radę się tam wspiąć.
Cholera, za plecami słyszę jakiś szmer. Tym razem to nie może być wrażenie!
To coś warczy!
Ty, który to czytasz! Uciekaj stąd!

sobota, 26 grudnia 2015

Nalewka kawowa

Cały zapłakany, czym prędzej wzuł buty, narzucił na siebie swoją ramonę i wybiegł z domu. Kroki skierował do swojego przyjaciela, Maurycego, który mieszkał całkiem niedaleko. Szczelnie pozapinał kurtkę i skulony brnął przez śnieżyce przed siebie.
Gdy Stanisław dotarł na miejsce i przywitał się z Maurycym, ten zauważył że z przyjacielem jest coś nie tak. Zapytał się co się stało. Stani zaczął coś dukać w odpowiedzi po czym wybuchł płaczem przytulając się do gospodarza.
Maurice mimo swojej postawnej budowy ciała, nie był typem twardziela i zaczął płakać wraz z przyjacielem. Gdy się uspokoili zaprowadził Stanisława do salonu a sam poszedł do kuchni, skąd wrócił z butelką nalewki oraz dwoma kieliszkami. Stanek nadal roztrzęsiony siedział skulony na kanapie, a przed nim na stole leżał telefon z otwartym sms-em. Gdy tylko Marycy usiadł obok, Stani przesunął w jego stronę telefon aby przeczytał wiadomość.
Babcia jest w szpitalu, jest bardzo źle.
Maurice objął jednym ramieniem przyjaciela, a drugim nalał domowego wyrobu na bazie kawy do dwóch kieliszków. Wypili, ale nadal trwali w milczeniu. Gospodarz zdecydował się puścić muzykę. Padło na playlistę polskich rockowych ballad i jako pierwsza poleciała Jolka Jolka Budki Suflera. Gdy wrócił na kanapę zobaczył że telefon Stanisława mruga, co oznacza nową wiadomość. Zapytał czy może ją odczytać. Nie otrzymał jednak odpowiedzi, więc po prostu sięgnął po telefon i przeczytał smsa.
Zaczął się cały trząść, i płakać. Mimo, że nie znał tej kobiety wiedział ile znaczyła ona dla Stanka. Gdy Stani podniósł wzrok i spojrzał pytająco na przyjaciela, ten pokręcił tylko głową po czym nachylił się do niego i wyszeptał na ucho.
- Twoja babcia nie żyje.
Obydwaj wybuchli płaczem wtuleni w siebie, a z głośników wydobyły się pierwsze nuty Zapal świeczkę Dżemu.

wtorek, 17 listopada 2015

Opowiadanie: Nawarzyłeś sobie chłopie piwa...

Wstał, wyjął wszystkie drobniaki ze starej, wypłowiałej i po przecieranej czapki, włożył je do kieszeni i ruszył w kierunku starej, opuszczonej cukrowni. Mieszkał tam od czasu gdy przy dworcu w Gdańsku głównym, dostał łomot od niewyżytych sokistów. Cukrownia była terenem zamkniętym i strzeżonym, ale bez problemu dogadał się z cieciem i za flaszkę miesięcznie miał wstęp do nie używanej części pod warunkiem, że załatwiał się będzie poza budynkiem. Mietek zrozumiał i obiecał trzymać się tej zasady. Ze strażnikiem, Czikenem ,którego ksywa tak się przyjęła, że nawet niektórzy jego znajomi nie znali jego prawdziwego imienia, szczerze się polubili. Po dwóch miesiącach ten nawet przyniósł mu łóżko polowe, żeby Miecio mógł spać pod kocem, a nie na nim.
Mietek bez problemu i docinek polskiej złotej młodzieży (co nie było codziennym zjawiskiem) doszedł do cukrowni. Machnął ręką do stróża i poszedł do siebie. Kurtkę rzucił obok łóżka i położył się. Po paru minutach usłyszał kroki. Miał nadzieję, że to nie znów te cholerne dzieciaki, co przychodzą czasem pozwiedzać, a przy okazji się z niego nabijają. Za wczasu wiec krzyknął.
- Witam serdecznie! Jest tam kto?
Zazwyczaj po tym słychać było tylko przyspieszone, cichnące kroki i ciche, nerwowe krzyki. Tym razem jednak kroki zbliżały się, i zachowały poprzedni rytm. Po chwili w wejściu do pomieszczenia pojawił się Cziken.
- I ja ciebie serdecznie witam waćpanie. - Zaśmiał się. - Piwo przyniosłem. Napijesz się?
- Ech. Jakoś nie mam ochoty na nic gorzkiego.
- To dobrze trafiłem. Kupiłem z sokiem owocowym.
- Tfu! Te sikacze? Radary czy jak im tam?
- No co Ty? Wyluzuj. W tym to wodę zastępują sokiem, a nie piwo. Patrz, dwanaście i pół procent ekstraktu, pięć i pół procent alkoholu.
- Jak pięć i pół to pewnie dobre. To daj mi to posmakować. - Otworzył butelkę zębami, i wziął ostrożny łyk. - O stary! Na prawdę dobrze trafiłeś.
-Hahaha, wiedziałem, że ci posmakuje. Prosto z Lwówka, kuzyn pojechał w odwiedziny do cioci i mi przywiózł. - Powiedział siadając na łóżku polowym obok Mietka. - I jak było dziś w pracy?
- Dobrze, drucianką na wiertarce szorowałem klej ze ściany. Cholerstwo pyli strasznie i mam teraz wszędzie pełno tego. Ale atmosfera była bardzo fajna. Przemek jest na prawdę spoko kolesiem. Na obiad zamówił pizze, więc zaoszczędziłem parę złotych. Tylko że remont nie będzie trwał wiecznie.
- A nie będziesz mógł pracować później na kuchni, albo chociaż na zmywaku? Przecież skończyłeś technikum gastronomiczne.
- Ta, skończyłem. Tylko że to było piętnaście lat temu.
- Takich rzeczy się nie zapomina.
- Może i masz rację, ale nie jestem pewien. Jutro spróbuję pogadać z Przemkiem. Kto wie, może już ma obsadzone stanowiska. Było by na prawdę fajnie. A apropo defakto tego piwa, to Przemek dziś rozmawiał z jakimś gościem od tego, i słyszałem że będzie aż 10 różnych piw z kija do kupienia. A w butelkach to jeszcze więcej rodzajów. Mówili coś o rewolucji piwnej, słyszałeś coś o tym?
- Tak, pasjonaci zajęli się robieniem piwa w sposób bardziej zbliżony do tradycyjnego. Wracają do górnej fermentacji, i wymyślają jak tam to piwo urozmaicić. I dobrze, bo mam już dość tych sikaczy z koncernów. A wiesz że piwko można łatwo zrobić samemu? Trzeba parę stówek zainwestować, ale później za butelkę płacisz jakieś złoty pięćdziesiąt do trzech. Zależnie od tego jakie piwo chcesz zrobić. Co Ty na to żebyśmy spróbowali zrobić to tutaj? Mamy dużo miejsca, znajdzie się jakieś pomieszczenie w piwnicach Posprzatamy tam, ja przyniosę jakąś starą kuchenkę gazową i zamówię ten zestaw. Tylko że jakieś dwie setki musiał byś dać. Da radę?
- Pomysł świetny ale skąd ja Ci tyle kasy wezmę?
- Jak załapiesz pracę u Przemka to nie będzie problemu, tylko nie zapomnij z nim pogadać.
- Ech, no nie wiem. - Zamilkł na chwilę, zapatrzył się w ścianę i rozmyślał nad pomysłem ciecia. Nie lubił obowiązkowości, a wiedział że pracując w barze będzie musiał trzymać się wyznaczonych godzin. Właściwie to przez to wylądował na ulicy, nigdy nie potrafił dzień w dzień wstawać rano aby pracować. Zabijało to w nim radość, i chęć życia. Potrzebował on swobody, którą dawało mu jedynie życie na ulicy i pracowanie raz na jakiś czas, dorywczo.
- Pogadam z Przemkiem, ale i tak piwo będziemy mogli zrobić dopiero za miesiąc, jak dostanę wypłatę.
- Nie martw się, wszystko będzie okay.
***
Następnego dnia rano, podczas gdy Mietek był w pracy Cziken postanowił poszukać miejsca na produkcję piwa. Wziął ze sobą latarkę i ruszył do piwnic. Gdy zamknął za sobą drzwi odcinając dopływ światła, poczuł dreszczyk strachu na plecach. Nie lubił przebywać w takich miejscach sam. Wiedział że podziemia są puste, sam bowiem posiadał jedyny komplet kluczy do wejścia. Mimo to mała część jego umysłu budziła w nim niepewność, poczucie braku bezpieczeństwa i strach. Najzwyklejszy strach, który odczuwa człowiek spacerując po ciemnych pomieszczeniach. Mimo to spiął się w sobie i ruszył schodami w dół. Idąc nie patrzył pod nogi, mimo iż schody były krzywe i wyszczerbione, gdyż na cegłach w ścianie wypatrzył napisy. Były to nazwiska, najprawdopodobniej Niemców a pod nimi daty. Każda z początku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, lecz nie późniejsza niż piętnasty marca. Na ostatniej, zapisanej tuż przy końcu schodów cegłówce widniał napis:  In den Völkern des Nordens liegt die lezte Hoffnung. Na cegle poniżej wyryty był ciąg znaków. Strzalki, gałązki, kreski oraz krzywe litery.
- Cholera jasna, o co tu chodzi? - mruknął do siebie odwracając się aby kontynuować dopiero co zaczęte zwiedzanie piwnic. Nim postawił pierwszy krok z najbliższego pomieszczenia po prawej wybiegła, a właściwie w bardzo szybkim tempie, bezgłośnie wysunęła się jakaś postać postawą przypominającą człowieka. Ubrana była w postrzępioną, czarną suknię, kolor jej twarzy był czymś pomiędzy czerwonym a brązowym. Twarz ta zdecydowanie nie przypominała ludzkiej, brakowało na niej ust, które zastępowały dwa ciosy, niczym u słonia jednak sporo krótsze. Na miejscu nosa i oczu znajdował się narząd prawdopodobnie odpowiadający oku, a ku oddychaniu służyło coś podobnego do oskrzeli znajdujące się obok nietoperzych uszu. Stwór ten nie miał włosów, z głowy wyrastało mu coś na kształt lampki jednej z tych głębinowych ryb, której nazwy Chicken nie mógł sobie przypomnieć.
Nim zdążył rzucić się do ucieczki postać ta dopadła go i objęła swoimi błoniastymi odnóżami. Z jej klatki piersiowej wysunął się jakiś przewód, czy cholera wie co to było, który wbił się bezboleśnie pomiędzy żebra ciecia. Stracił on czucie w kończynach i słabo się poczuł, ostatnim Co zapamiętał było oślepiające światło i trzask zamykanych drzwi.


CDN...