środa, 17 sierpnia 2016

Opowiadanie: Indianie, gringo, żołnierze i inni.

 Skradał się niezbyt wysokimi zaroślami, stawiając stopy tak cicho jak tylko umiał. A dawał sobie radę naprawdę dobrze. Sokoli Kieł był Indianinem. Miał to we krwi. Przemieszczał się na tyły białych, z kołczanem przewieszonym przez ramię i napiętym łukiem. Szedł na tyle blisko, że cały czas słyszał odgłosy walki. Wystrzały rewolwerów gringos i okrzyki bojowe jego przyjaciół nie opuszczały go ani na chwilę. Dodawały otuchy, ale przypominały też, że musi się pospieszyć zanim napastnicy wygrają.
Pełen ekscytacji nie zauważył korzenia wystającego z ziemi i potknął się. Strzała, którą cały czas miał założoną na cięciwę, wystrzeliła do góry i wbiła się w orzech kokosa z którego sok ochlapał mu głowę. Wstał, otrzepał się, nałożył kolejną strzałę na cięciwę i ruszył dalej. Gdy w końcu znalazł się za plecami wroga, skrył się za potężną sekwoją i złożył się do strzału. Wycelował w plecy dowódcy gringos, niejakiego Seana Cartera, i oddał strzał. Grot przebił płuco Cartera na wylot. Gdy ten upadł wycharczał przed śmiercią:
- Jeszcze was dopadnę, wy małe, nędzne dzikusy.
 Bracia Sokolego Kła wydali z gardeł okrzyk zwycięstwa.
***
Tak sytuacja prezentowała się okiem dziesięcioletniego Michała alias Sokolego Kła. Rzeczywistość była jednak z goła inna. Indianie byli po prostu jego kolegami z najbliższej okolicy, a gringos mieszkali na osiedlu obok, więc byli wrogami. Rewolwery były zwykłymi kapiszonowcami lub pistoletami na kulki, a bronią Indian były łuki zrobione z olszynowych gałęzi z kawałkiem sznurka lub gumy i strzałami sklejonymi z długich wykałaczek szaszłykowych. Cała bitwa była potyczką pomiędzy chłopcami z sąsiednich osiedli toczoną w każdy piątek po obiedzie. A walczyli o nie byle co, wygraną były słodycze, które dostali na deser od swoich mam.
Gdy Indianie siedzieli już w swojej bazie zajadając się słodyczami, odezwał się Błażej pełniący rolę kronikarza. W szkole za ładne pisanie zawsze dostawał piątki, więc nie było dyskusji przy wyborze kogoś do pełnienia tak ważnego i odpowiedzialnego zadania.
- Ej, Michał. Widziałeś ty kiedyś kły u jakiegoś ptaka? Bo mi to się wydaje, że sokół tak jak gołąb zębów nie ma. Jak zapiszę, że dzięki Sokolemu Kłowi…
- Chyba Kłu. - wtrącił Cypis, otyły chłopak, który zawsze wyjadał największą część łupów.
- Co? - zapytał zdezorientowany Błażej.
- No wygraliśmy dzięki Solemu Kłu, a nie Kłowi chyba. - Wśród zebranych nastał moment ciszy. Wszyscy patrzyli na Błażeja. Ten zmieszał się, ale umiał dobrze grać, i odparł niby mimochodem:
- Nie wiem, jak wrócę do domu to spytam o to mamę. No, i jak napiszę że dzięki Sokolemu Kłowi - wyraźnie zaakcentował drugi człon imienia i skierował wrogi wzrok na przemądrzałego tłuściocha - wygraliśmy bitwę, to będą się z nas śmiać. Musisz wymyślić coś innego. Nie wiem, na przykład Sokole Oko albo Wilczy Kieł, takie mieszanie jest głupie. - stwierdził z wyrzutem i wziął do ust garść żelek.
- A wcale, że nie. Bo ja dobrze strzelam z łuku czyli mogę być Sokole Oko. A to - powiedział Michał wyjmując spod koszulki zawieszony na rzemyku ząb rekina lub innego drapieżnika - powód że mam być Kieł, a Oko Kieł nie pasuje. Więc będę Sokoli Kieł i tyle. - zaakcentował stanowczo ostatnie zdanie i zrobił balona z gumy balonowej.
- Wiecie co? - wtrącił się Sebastian, najniższy i szczupły chłopak uchodzący za kujona, ale takiego spoko bo czasem dostawał od taty pudełko z resztką tabaki i się nią dzielił. - Mój tata ma taką fajną książkę o Indianach, i tam jest spis ich imion. Michał wybierze jakieś stamtąd i będzie miał inne, nie takie głupie imię.
- Jakie?! - Sokoli Kieł zerwał się i podszedł do kujona. - A twoje? Sowia Głowo? Chyba lepiej Ptasi Móżdżku. - Wszyscy chłopcy parsknęli śmiechem opluwając się słodyczami, których mieli pełne usta.
Tylko Przemek alias Twardy Głaz, którego Indiańskie imię wzięło się od jego twardych pięści, ale też od niezbyt bystrej głowy, zachował powagę i podszedł do Michała i Sebastiana.
- Dajcie spokój. Nie ma co się kłócić. Seba zawsze za dużo mówił, przecież wiesz - zwrócił się do agresora. - A poza tym jest mniejszy, wyluzuj.
Była to żelazna zasada, której Przemek nigdy nie łamał mimo, że lubił się bić. Mniejszych się nie bije, i tyle.
Sokoli Kieł z powrotem usiadł nie opuszczając wrogiego spojrzenia ze swojego sąsiada z piętra wyżej. Spędzał z nim najwięcej czasu, bo w deszczowe dni, gdy nikomu nie chciało się wychodzić na dwór, Sebastian zawsze do niego przychodził lub on odwiedzał Sebę. Dzieliło ich od siebie tylko jedno piętro, czyli osiemnaście schodów, więc nigdy nie było za daleko.
- Dobra, to sprawdź w tej książce imię i będzie spoko.
Resztę dnia chłopcy spędzili na szukaniu fajnych kijków, które posłużą za karabiny w wojnie we wtorek po obiedzie.