czwartek, 5 listopada 2015

Opowiadanie: Powrót po latach - Kontynuacja

- Kurwa mać! Nie pójdę spać dopóki nie wrócą!
- Ważniaku, nie denerwuj się tak. To nie pomoże. Jutro ich poszukamy jeżeli nie przyjdą.
- Nie nazywaj mnie Ważniakiem do kurwy nędzy! Jestem L U B O R A Z D! Idziemy po nich i tyle. Albo inaczej. Ja idę, a wy róbcie co chcecie. Gdyby wszystko miało być okay to powiedzieli by rano, zanim wyszli, że nie wrócą na noc. Coś się stało i nie można dłużej zwlekać. - Dopił piwo z kufla, wstał i wyszedł z karczmy. Zza pazuchy wyjął paczkę wykałaczek i włożył jedną do ust. Jak do cholery można to zastąpić fajkami? - Pomyślał, po czym wypluł wykałaczkę, z kieszeni kurtki wyjął lniany woreczek, i bibułki zwinięte jak plik banknotów. Usiadł na ławce, wziął jedną z bibułek, nałożył do niej tytoniu z woreczka, włożył zrolowany kawałek tektury na jeden koniec, przejechał językiem po jej brzegu, zawinął, włożył do ust i zapalił. Po pierwszym zaciągnięciu nieco się uspokoił, wstał z ławki i ruszył w las.
Luborazd bardzo często spacerował po Durakor, również po zmroku. Znał na pamięć wszystkie ścieżki w promieniu kilku kilometrów. Mógł więc po nim chodzić nawet z zamkniętymi oczami. Wielokrotnie jego kumple chcąc go sprawdzić zakładali się z nim o to czy dojdzie w zadane miejsce z opaską na oczach. Gdy nawet po pijanemu wygrywał od nich od piwa czy tytoń, przez noże aż po dziewczyny na jedną noc, wymyślali mu coraz trudniejsze trasy, musiał zahaczać o prawie każdy charakterystyczny punkt w okolicy, zbierać kartki uciekając i kryjąc się jednocześnie przed którymś z nich. On i tak zawsze dawał radę, zniechęcając tym samym swoich przyjaciół do zakładania się z nim. Jak zawsze, również i tym razem ułożył sobie drogę jaką przejdzie w lesie. Zdecydował się przeszukać kwartał na wschód od wioski, znał go najlepiej. Szedł rozglądając się to na prawo, to na lewo w poszukiwaniu śladów przyjaciół. Nie mógł jednak nic wypatrzeć. Po jakimś czasie w oddali zobaczył płonące ognisko.
Pewnie ci harcerze tam siedzą. Tylko jakim cudem jest tam tak cicho?
Szedł tak zapatrzony w odległy ogień, nie miał szans zobaczyć wilczego dołu przykrytego gałęziami i ściółką. Wpadł tam z całym impetem stając lewą nogą niemal na środku pułapki. Gdy nieco się otrząsnął pomyślał z przekąsem: Całe szczęście że harcerze nie poszli w ślady Polaków pod Grunwaldem. Miałbym przejebane.
Gdy wstawał, oparł ciężar ciała na lewej nodze. To był błąd. Bolała jak cholera. Usiadł z powrotem na chwilę, zdjął but i rozmasował kostkę. Nie wyglądała na szczęście na zwichniętą, ani złamaną. Wzuł buta, i dużo ostrożniej wstał. Stojąc na prawej nodze i opierając się o ścianę dołu analizował sytuację.
- Z tą nogą ni chuja nie wyskoczę. Ta dziura ma ponad dwa metry. Dlaczego, kurwa, byłem tak głupi?! Pieprzeni harcerze. Jak ja ich dorwę… - w tym momencie sięgnął ręką po nóż, aby wyżyć się tnąc powietrze. - Chwila, a może…
W tym momencie zaczął grzebać nożem w ścianie dołu mniej więcej na wysokości kolana. Wydrążył otwór dziesięć na dziesięć centymetrów i na piętnaście centymetrów głęboki. Włożył w niego prawą stopę i czym prędzej na niej stanął aby ulżyć lewej. Niestety, ziemia osunęła się i spadł z powrotem na dno. Co okazało się mordercze dla jego uszkodzonej kostki. Ból jaki przeszył jego nogę był w tej chwili dla Luborazda porównywalny z bólem jaki musiał czuć Paul Sheldon podczas amputacji stopy. Zaklął szpetnie na cały głos i ściskając kostkę podskakiwał na jednej nodze otumaniony bólem. Po chwili gdy rwanie w nodze nieco ustało, począł wykopywać kolejny stopień na podobnej wysokości, jednak tym razem głębszy. Gdy to zrobił, podjął kolejną próbę wydostania się z pułapki. Nieco ostrożniej tym razem podniósł się na prawej nodze, dłonie oparł na brzegu dziury i delikatnie wyskakując podciągnął się i wyszedł z pułapki klnąc pod niebiosa. Wciąż był na siebie zły, za swą nieuwagę, a wszystkiego dopełniało rwanie w kostce. Zrezygnował z dalszych poszukiwań i ruszył, kulejąc z powrotem do wioski. Nie mógł wiedzieć że zaledwie pięćset metrów dalej znajdowało się pobojowisko, usłane trupami młodych ochotników i jego przyjaciół.
***
Cezar leżał w swoim namiocie próbując zasnąć. Dostał srogie baty od dowódcy oddziału za to co się wydarzyło w lesie. Po długiej przemowie, chociaż w tym wypadku bardziej pasowało by “po przedłużającym się darciu ryja”, kapral Rytel kazał mu udać się do namiotu i zakazał wychodzenia z niego aż do rana. Sam natomiast wziął swój plecak i poszedł do lasu.
Czarek, po kilku godzinach bez snu z powodu wczesnej pory oraz silnych przeżyć minionego dnia, cały roztrzęsiony wyrzutami sumienia po tym co się stało, nie słysząc odgłosów wracającego kaprala, zdecydował się na coś czego regulamin zabrania. Na coś czego użycie jest potępiane nie tylko przez dowódcę, lecz także przez większość z żołnierzy z jego drużyny. Chwilę pogrzebał w swym plecaku, wyjął z niego apteczkę. Schowane w niej miał pół litra bimbru, które podkradł z piwniczki wujka, tuż przed zaciągnięciem się do wojska.
Wtedy jeszcze armia wydawała mu się czymś wspaniałym, marzył o tym aby trzymać w ręku karabin. Chciał sprawdzić się w warunkach bojowych, oraz dowiedzieć się czy potrafi zabić człowieka. Całkowicie go to wszystko przerosło, było mu zimno, był zły, przerażony tym co zrobił i zrozpaczony. Stracił znajomych. Przyjaciół. A tak naprawdę braci. Przez miesiąc wspólnego życia i opiekowania się sobą wzajemnie zżyli się bardzo mocno, czego nikt z nich się nie spodziewał. Nie mógł już sobie poradzić z tym wszystkim co się wydarzyło i po prostu potrzebował się napić. Nie lubił wysoko procentowych napojów, gdy brał flaszkę z półki wuja, czuł jednak że przyjdzie moment w którym będzie tego bardziej potrzebował niż czegokolwiek innego.
Otworzył butelkę, odór alkoholu uderzył go. Zamknął mocno oczy, zatkał nos i wychylił jedną czwartą butelki duszkiem. Odsunął butelkę od ust energicznym ruchem i czym prędzej zagryzł sucharem. Alkohol bardzo szybko uderzył mu do głowy. Po nie całym kwadransie czarne myśli odeszły a ciało przechodziło przyjemne mrowienie. Otworzył butelkę po raz drugi i wypił podobną porcję bimbru co za pierwszym razem. Smak był niemiłosiernie obrzydliwy. Skrzywił się okrutnie i znów zagryzł sucharem, który niewiele pomagał. Nie miał jednak nic innego aby zabić smak samogonu. Siedział w namiocie, myśląc o wszystkim i o niczym, czas biegł mu bardzo wolno. Zerknął na zegarek myśląc, że jest już grubo po północy. Gdy udało mu się zogniskować wzrok, wypatrzył na tarczy swojego zegarka, że jest dopiero za dwadzieścia trzy dziesiąta. Postanowił wyjść z namiotu nie przejmując się zakazem kaprala aby rozprostować nogi. Jak tylko wyszedł zrobiło mu się niedobrze i czym prędzej pobiegł pod najbliższe drzewo. Miał wrażenie jakby wraz ze wszystkimi posiłkami z dnia, pozbył się samego żołądka. Gdy skończył, postał chwilę oparty o drzewo po czym niewiele myśląc poszedł w las. Nieświadomy tego, że idzie prosto tam gdzie nie chciał już nigdy wracać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz